Tuesday 31 July 2012

Dziesięć żądeł, pt 7 i terminy są trudne

Przez tydzień (15-22 lipca) byłem na wakacjach bez dostępu do internetu i możliwości wrzucenia kolejnej części, a przez następne 13 dni ciągle i ciągle zapominałem o blogu. Teraz więc zamieszczam dłuższy post, a jutro, jak zwykle, kolejną część.




Wrócił do swojego mieszkania w jednym z nowych blokowisk i rzucił plecak na łóżko. Od razu włączył swój komputer, po czym wziął się za szukanie odpowiednich kabli
i połączeń w schowku koło szafy.
Zanim wygrzebał właściwe, komputer zakończył procedury uruchamiania. Wyciągnął dalej świecący pocisk, postawił go między monitorem a klawiaturą i podpiął przewody do wyjść komputera, a następnie do naboju. Uruchomił program skanujący i wyszedł na zewnątrz. Skanowanie powinno skończyć się nawet przed jego powrotem.
Zbiegł szybko po schodach – nie było ich wiele między drugim piętrem a parterem – i udał się na krótki spacer po blokowisku. Po paru minutach cieszenia się rześkim wiosennym powietrzem
i ciepłym słońcem wyciągnął telefon i zadzwonił. Odebrał starszy, zamyślony męski głos.
- Tak? Halo? Owen? Czy to ty?
                - Tak, doktorze. Tak jak pan chciał, sprawdziłem ten nowy moduł magnetyczny.
                - Tak? To wspaniale! I jakie efekty? Jakieś przemyślenia? Uwagi?
      Zrelacjonował doktorowi całą sytuację na strzelnicy. Czas i dźwięk ładowania. Strzał. Wiązka światła. Odrzut.
Uderzenie i grad odłamków. Dziura po strzale.
Nie wspomniał o pocisku. Chciał to najpierw zbadać samemu.
- Pocisk wyłączył zasilanie w budynku. Ludzie myśleli, że to zamach bombowy – skończył Owen.
- O mój...ale nie zraniłeś nikogo? Puścili cię?
- Tak. Obyło się bez rannych i problemów.
- Chwała!... Wyślij mi swój karabin, i to jak najszybciej. Trzeba kontynuować badania. I uważaj na siebie!
- Proszę się o mnie nie martwić, doktorze. Dam sobie radę.
Rozłączył się i westchnął. Nadopiekuńczy charakter doktora działał mu na nerwy.
Podczas rozmowy nie przestał chodzić i zbliżał się właśnie do placu zabaw obok jego bloku. Biegało po nim kilkoro dzieci, a ich rodzice siedzieli na ławkach dookoła i rozmawiali ze sobą, pilnując swych pociech. Wydawali się całkowicie spokojni, zajęci sobą. Najwyraźniej wieści o rzekomym zamachu jeszcze do nich nie dotarły. I dobrze. Tylko by się niepotrzebnie przejmowali.
Coś małego i śmiejącego się uderzyło go w nogi. Dopiero wtedy dotarło do niego, że stanął
w miejscu. Spojrzał w dół. Przed nim, mała zarumieniona dziewczynka dukała przeprosiny. Kucnął żeby mieć jej oczy na równi ze swoimi. Już miał zacząć mówić, że nic się nie stało, że jest w porządku, gdy zauważył, że w swoich malutkich rączkach ściska nabój identyczny do tego w jego domu.
Więc było ich więcej? Chciał zdobyć ten i jakiekolwiek inne istniejące egzemplarze. Dla kolekcjonera jak on każdy był warty fortunę, a takie małe dziecko nawet nie wie, co trzyma. Trzeba było działać, najlepiej sposobem.
- Nic się nie stało. A tobie nic nie jest? – Zapytał.
- N-nie...-wyjąkała dziewczynka, odwracając wzrok.
- To dobrze. Jak masz na imię?
- Tata powiedział, żebym nie rozmawiała z obcymi – ponownie skupiła się na nim i uniosła bródkę. – A pan jest obcy.
- Ja nie jestem obcy. Na pewno mnie tu już nieraz widziałaś. Często biegam po osiedlu – uśmiechnął się. Miał nadzieję, że przekonująco.
- W sumie – znów się zmieszała – faktycznie pana znam. Ma pan taki śmieszny czarny kostium!
Śmieszny kostium. Prototypowy pancerz z włókien węglowych. Lekki, odporny
na uszkodzenia, specjalnie przystosowany do wysiłku fizycznego. A ona nazwała go śmiesznym! Rozważał zwyczajne zabranie jej naboju i powrót do mieszkania. Tak byłoby prościej.
- Tak, to mój kostium, masz rację – odpowiedział, wzdychając.
- No więc ja jestem Paulina – dziewczynka rezolutnie wyciągnęła przed siebie rączkę.
- A ja Owen. Miło mi – uścisnął ją z lekka. – Powiedz mi, co tam trzymasz? – Wskazał
na trzymaną sztukę amunicji.
- To? – Pokazała nabój. – To prezent od tatusia. Dostałam to na urodziny.
- A jest dla ciebie cenne?
- Tak! Bardzo! Jest piękne, i jest od tatusia! To najlepsza rzecz, jaką mam.
- Więc nie chcesz się z nim rozstać?
- Nie. W życiu – zacisnęła na naboju rączki aż do białości.
To utrudniało sprawę. Wyrwanie jej go z rąk byłoby zdecydowanie bezproblemowe. Mała dziewczynka nie mogła stawiać oporu. Szkoda tylko, że po czymś takim konieczna byłaby przeprowadzka. Chociaż taki skarb pewnie byłby tego wart.
- Hej! – Krzyk wyrwał go z zamyślenia. Zza bloku wyszedł ojciec dziewczynki. Jego widok rozwiał plany kradzieży. Facet był większy i szerszy od niego, z ogoloną głową i dresami na sobie. Ogromne mięśnie wypełniały ubiór, a pięści już miał zaciśnięte, gotów zaatakować Owena.

No comments:

Post a Comment