No, może
nie przedstawiciel kopytnych, ale takie odniósł wrażenie.
Całkiem
spory, ale nie gruby człowiek z przekrwionymi oczyma i całkowicie niezadbanym,
wielodniowym zarostem. Na głowie miał czapkę wyglądem - i może wiekiem - jak u
radzieckiego czołgisty, skórzaną, brudną i naciągniętą na zapuszczoną fryzurę.
Ubranie mógł równie dobrze ściągnąć z jakiegoś bezdomnego. No, chociaż nie było
podarte. Ale brud był okropny. Tak jak toksyczna mieszanka dymu papierosowego i
wódki, która wyszła z jego ust, gdy się odezwał.
-
Towarzysz Owen? - Rzucił rześko. - Miałem po ciebie przyjść, z polecenia pana
doktor. Gotowy do drogi? To ruszaj, i w dół!
Nie czekał
na odpowiedź. Nie żeby był w stanie coś z siebie wykrztusić po takim wejściu. Z
osłupienia wyrwał go dopiero trzask zamykanych drzwi do klatki schodowej.
Porwał plecak, zamknął drzwi do mieszkania i niemal zleciał ze schodów na
zewnątrz. Tam rozejrzał się za Nikitą. Wsiadał właśnie do zielonej taksówki
stojącej przy drodze, biegnącej koło bloku. Pobiegł za nim i wsiadł, tak jak
on, na tył samochodu.
- Na
lotnisko, towarzyszu, pokażę gdzie! - Krzyknął na taksówkarza i rozsiadł się na
dwóch miejscach.
Auto
ruszyło, a Owen przyciśnięty do drzwi patrzył, jak odsuwa się w dal jego
osiedle, przewija się wciąż zamknięta strzelnica, w oddali, między budynkami,
przebija się willa.
Przez
chwilę widział nawet wieżę kościoła, którego cmentarz odwiedził wczoraj w nocy.
Słowem, szybkie podsumowanie wydarzeń.
A za
nim...
No waśnie,
za nim był przepity gość, który miał go dowieźć w jednym kawałku na dwa
przeciwległe końce świata. W helikopterze. Prototypowym.
No comments:
Post a Comment